Niecały miesiąc temu obiecałem pociągnąć wątek z
poprzedniego artykułu nt. konkurencji klientów, biur i ich zleceń o tłumacza. Chcąc uniknąć nadmiernego rozwodnienia zasadniczej treści, którą pragnąłem przekazać w tamtym artykule, ograniczyłem się tylko do kilku najbardziej podstawowych czynników, bo to jednak nie o szczegóły w nim chodziło. Z drugiej strony nic nie zastąpi konkretnych przykładów w rozwinięciu tematu. No to zacznijmy.
(Głównie) krótkofalowy czynnik ekonomiczny: Tutaj biorę pod uwagę rentowność "projektu" w prostych kategoriach złotówkogodzin, ewentualnie całkowity zarobek na danym zleceniu. Uzyskanie o kilka złotych więcej za stronę tekstu, który wymaga dwa razy tyle czasu pracy, co zazwyczaj, samo w sobie wcale nie jest dla mnie korzystne. Nigdy nie ograniczam się do nominalnej stawki, która nie ma dla mnie większego znaczenia. Porównując stawki biorę pod uwagę swoiste „netto”, po uwzględnieniu różnic wynikających z analiz i odliczeń. Tak samo, jak biuro może kusić wysoką stawką, a jednocześnie stosować wysokie odliczenia lub niskie liczniki słów lub stron, tak samo ja mogę odpowiednio to sobie przeliczyć i umieścić oferowaną przez dane biuro stawkę w niższej klasie. Jeśli chodzi o całkowitą kwotę wynagrodzenia, to w miesiącach posuchy duża może mnie skłonić do przyjęcia oferty, którą w normalnej sytuacji uznałbym za niedostatecznie rentowną. Jeszcze jedno: ja rzeczywiście uwzględniam
wszystko, także czas, który będę musiał poświęcić na zapoznanie się z tzw. materiałami referencyjnymi. Przecież nie czytam ich dla przyjemności. No chyba że rzeczywiście skracają one mój czas pracy (np. w przypadku trudnego zlecenia z wysoką stawką za stronę, do którego i tak sporo się doczytuje).
Długofalowy czynnik ekonomiczny: Przede wszystkim jeżeli muszę wybierać między krótszą a dłuższą perspektywą, to raczej jednak nie skuszę się na mniejsze zlecenie ze świetnym zwrotem za godzinę poświęconego czasu, jeżeli musiałbym zrezygnować z bardziej pewnego, wciąż porządnego zlecenia na znacznie wyższą kwotę, czy też groziłoby mi to utratą jakiejś innej cennej długofalowej korzyści, np. wartkiego strumienia podobnych zleceń, które staną się znacznie bardziej rentowne w miarę nasiąkania przeze mnie terminologią i wzrostu doświadczenia w rozwiązywaniu występujących w tych tekstach problemów tłumaczeniowych. Z drugiej strony korzyść taka rzeczywiście musi mieć realną wartość. Samo to, że będę miał gwarantowany (rzekomo lub nawet w rzeczywistości) dopływ zleceń za niskie stawki z jednego źródła przecież nie jest dla mnie bardziej wartościowe niż bardziej rozdrobniony, ale wciąż w miarę pewny obrót z kilku lub kilkunastu różnych, zmiennych źródeł. W większości przypadków dobrą strategią na długą metę jest po prostu trzymanie się dobrego zysku na metę krótszą – w granicach rozsądku, oczywiście, przecież np. warto zrobić darmową próbkę potencjalnie prowadzącą do zleceń na lepszych niż zazwyczaj warunkach albo przynajmniej uzyskania nowego kontaktu tak samo dobrego, jak dotychczasowe, co zwiększa poziom bezpieczeństwa.
Czynnik zombie: Czynnik ekonomiczny uwzględnia całość czasu, który będę musiał poświęcić na dane zlecenie, ale czasami staję też przed dylematem, czy rzeczywiście powinienem przyczyniać się do realizacji pomysłów, z którymi się nie zgadzam, przeciążać ciało i umysł, zwłaszcza w sposób mogący wpłynąć na moje zdrowie. Przede wszystkim jednak nie przyjmuję ofert, które zawierają zadania niewymagające kompetencji tłumacza, o których wykonanie klient lub biuro powinni poprosić swój personel biurowy. Nie ma powodu, dla którego akurat ja mam te czynności wykonywać, ani też powodu, dla którego miałbym stosować np. niższą stawkę godzinową niż za tłumaczenie ustne. Nie ma powodu innego niż oczywiście oszczędności biura lub klienta, ale z jakiej racji to ja mam być ich fundatorem. Z kolei jeśli chodzi o wygodę klienta, to ma ją zapewnić biuro, a nie ja – po to przecież biuro jest. Ja jestem od tłumaczeń. A jeżeli jest to akurat mój klient bezpośredni, to akurat moi klientom nie przyszłoby coś takiego do głowy. Oni poprosiliby sekretarkę albo sami zaproponowali pomoc. Powiem wprost: jeżeli klient ma personel biurowy, to niech z niego korzysta. A jeżeli nie, bo np. jest osobą fizyczną potrzebującą taniego tłumaczenia, to przecież np. przepisaniem czegoś może zająć się sam. Ponadto tym dla własnej równowagi psychicznej ogólnie omijam zlecenia, z którymi wiążą się obszerne instrukcje, znaczne ilości materiałów referencyjnych, szczegółowe glosariusze nadające nowe definicje prostym i ogólnie znanym pojęciom, a zwłaszcza materiały narzucające posługiwanie się gorszej jakości językiem niż bym tego sobie życzył. Z miejsca odrzucam też zapytania ofertowe, w których biuro lub jego klient pozwala sobie na jakieś pokrzykiwanie albo niegrzeczne uwagi – czy też upokarzające warunki albo treść instrukcji. Na koniec – czynnik zombie i czynnik ryzyka są czasem ze sobą powiązane.
Czynnik ryzyka: Nie wystarczy zarobić na wynagrodzenie, trzeba jeszcze je otrzymać, najlepiej w miarę terminowo i w całości. Unikam pracy dla ludzi, którzy okazują brak szacunku dla innych, dla prawa, dla dobrych praktyk, brak zdrowego rozsądku itp. itd. W razie istotnych wątpliwości wybieram ostrożność. Pozwala mi to uchronić się nie tylko od ryzyka ekonomicznego (np. braku zapłaty za tę pracę lub wymagane do niej prace dodatkowe, bałagan w kalendarzu w związku z dodatkowymi życzeniami klienta), ale także od przysłowiowych nerwów, utraty snu, ryzyka dla reputacji w związku z ewentualnymi narzekaniami osób o uciążliwych oczekiwaniach, a zwłaszcza przy tym ograniczonej wiedzy, braku trzeźwego spojrzenia itd.
Czynnik uprzejmości: Być może przeciwieństwo czynnika zombie, choć jednak – paradoksalnie – czasem wyraźnie z nim współistnieje, bo o różne rzeczy ludzie potrafią prosić uprzejmie, co nie zmienia faktu, że merytorycznie ich prośba już jest znacznie mniej przyjemna. Mimo wszystko jednak czasem z takich względów przyjmuję zlecenia, którym wolałbym – a może nawet powinienem – grzecznie odmówić. Trudno mi jest odmawiać osobom uprzejmym, znajdującym się w potrzebie... Dostrzegam jednak, kiedy taka sytuacja staje się rutyną, a wtedy przestaje to już na mnie działać. Tak czy owak na uprzejmą prośbę nie zgodzę się na ponoszenie istotnych ryzyk, ani na mało uprzejmą treść umowy lub instrukcji klienta.
Czynnik „fajności”: Tu chodzi o to, co dla mnie osobiście jest fajne, a nie o to, co – na nowo odkrywając koło – marketingowcy z biura nazywają „ekscytującym projektem”. Zwłaszcza ekscytującym ze względu na „wyzwanie” polegające na dogadzaniu „wymagającemu” klientowi, który oczekuje zarówno najwyższej jakości, jak i najniższej ceny. Ja takich zleceń nie potrzebuję, a jeżeli dla biura ten klient jest cenny, bo np. za hiszpański płaci dobrze i nie komentuje, to biuro może nieco stracić na moim angielskim. Bo dlaczego to ja miałbym finansować inwestycje biura i amortyzować jego straty? Prawdę powiedziawszy wszelkie „ekscytujące okazje” już na wstępie wzbudzają mój niepokój, ponieważ zlecenie na atrakcyjnych, a nawet przyzwoitych warunkach, nie wymaga takiej reklamy. Tak więc sprawa jest dość oczywista. Czynnik „fajności” wyraża się dla mnie w przyjemnych, relaksujących zleceniach, przy których nie czuję się, jak gdybym był w pracy. A przynajmniej nie w pracy na plantacji bawełny. „Fajność” potrafi zrekompensować niedostatki stawki – przecież nie jestem robotem ani bezwzględnym kapitalistą. A poza tym „fajność” i tak przekłada się na efekty pracy m.in. przez wzrost motywacji i obniżenie stresu. Oczywiście czynnik „fajności” nie współgra z czynnikiem zombie. Co to za przyjemność tłumaczyć pięć stron dowcipów o prawnikach albo choćby nawet tekstu pt. „Za co kocham mojego tłumacza?”, jeżeli dostanę za chwilę 100 stron przewodnika stylu i dziesięć poprzednich tłumaczeń do analizy plus QA plus jakieś okropne klauzule, które najwyraźniej napisał ekonom z folwarku pańszczyźnianego?
Czynnik rozwoju: Niektóre teksty są mało zabawne, ale jednak można z nich sporo się nauczyć. O jakiejś dziedzinie wiedzy, o kliencie, o życiu. Jeżeli i tak musiałbym czytać na ten temat, to tylko mój zysk, jeżeli uzyskam nawet mało zachwycającą stawkę za tłumaczenie. Tłumaczenie, które dodatkowo spowoduje, że materiał lepiej mi się wyryje w pamięci. Tłumaczenie tekstu, do którego już ktoś inny zebrał informacje i odpowiednio je zsyntetyzował, np. opiniii prawnej. Ewentualnie tłumaczenie natywnego tekstu w przeciwnym kierunku do tego, w którym zazwyczaj tłumaczę teksty danego typu.
Czynnik „charytatywny”: Czym innym są oferty z niskimi stawkami dotyczące tłumaczeń dla szkół, szpitali, organizacji pożytku publicznego, służb mundurowych, a nawet samych władz, a czym innym takie same oferty dla bogatych firm, które biorą się pod boki i mówią, że więcej nie zapłacą, albo marudzą, że niby ich nie stać. Być może prezesa i udziałowców nie stać na kolejną daczę na Rivierze, ale ja nie mam jeszcze domu pod Warszawą. Poza tym liczy się dla mnie to, czy agencja musi oferować niskie stawki swoim klientom, czy jest to jej wybór, którego konsekwencje z jakiej racji to ja mam ponosić?, czy też po prostu nabija marżę.
Podsumowanie i ściąga
1. NLP po prostu nie działa, a co dopiero mówić o zwykłych „marketingowych” sztuczkach typu nazwanie popapranego projektu „ekscytującym”. Co byłby ze mnie za tłumacz tekstów biznesowych i marketingowych, gdyby na mnie coś takiego działało?
2.
Nie porównuję stawek w podanej wysokości nominalnej. Obieram je z obcinających po 20% liczby słów analiz i tabelek typu 50% za 75%. Dokładnie pamiętam, że różnica w liczbie znaków między analizą Tradosa a statystyką edytora tekstowego wynosi ok. 15%, a podobna różnica może zachodzić między liczbą słów zliczoną przez Tradosa, a tą z memoQa. Ja po prostu wiem takie rzeczy, więc to nie ma sensu, tylko tyle, że mam więcej liczenia. Aż mnie korci, żeby to też uwzględnić.
3. Wszelkie wymagania dodatkowych usług i innych uciążliwości
nie są neutralne dla stawki. Przeliczam je na godzinówkę, a w ogóle najczęściej nie przyjmuję takich zleceń. Mógłbym przyjąć samo tłumaczenie, gdyby resztę zabawy z niego wykroić i przekazać komuś, kto naprawdę powinien się tym zajmować, np. asystentowi z rocznym doświadczeniem, kończącemu właśnie studia.
4. Nieuprzejmość nie robi na mnie wrażenia siły, której miałbym ochotę się podporządkować, ani nic z tych rzeczy. Pokrzykiwanie, nadużywanie wielkich liter, bezokoliczników, pogrubień, podkreśleń i czego tam jeszcze powoduje tylko, że mam ochotę z miejsca podziękować za współpracę.
5. Sprawia mi pewną przyjemność zaspokojenie wymagań znającego się na rzeczy klienta, ale dogadzanie komuś, kto po prostu ma trudny sposób bycia, nie jest dla mnie jakoś szczególnie atrakcyjne. Jeśli już muszę być „dostawcą”, to tłumaczeń, a nie przyjemności.
6. Moja perspektywa długoterminowa nie polega na poświęcaniu dobrze płatnych zleceń – ani nawet wolnego czasu – aby uzyskać gwarancję stałego dopływu na przyszłość uciążliwych zleceń za niskie stawki. Innymi słowy, zdobycie klienta jest dla mnie atrakcyjne wtedy, kiedy takie są dla mnie jego zlecenia.
7. Okresowe, nadzwyczajne przystępy uprzejmości nie rozwiązują problemu jej braku na codzień lub w klauzulach proponowanej umowy. Sytuacja w biurach tłumaczeń jest zresztą obecnie pod tym względem mało ciekawa. Nieuprzejmy, a czasem nawet wrogi ton zapytań ofertowych i proponowanych umów jest rzeczą dość częstą. To mi poważnie ograniczenia krąg potencjalnych klientów.
8. Skomplikowane systemy online, zabawa z katalogami na FTP i niewygodne w użyciu CAT-y to też nie jest kwestia, którą traktuję neutralnie. Jeżeli mogę wybierać, to wybieram bez tego.
9. Liczeniem dotychczas przetłumaczonych stron ani opowiadaniem z detalami o zleceniach na rzecz moich poprzednich klientów też nie jestem zainteresowany. To po prostu przekreśla perspektywę współpracy.